Jedzenia czepiać się nie będę, całkiem smaczne i apetycznie wyglądające. Nawet jeśli na rogalach wcześniej chyba ktoś usiadł, a cenę tłumaczył by tylko fakt, że ciasto ugniatane było udami niewidomych, tybetańskich dziewic. OK, jestem pewna, że jakbym poszukała znalazłabym drożej. Załóżmy nawet, że jakość jedzenia jest wstanie obronić jego cenę. Jednej rzeczy jednak zwykła buła nie zdoła...
Nie obroni nieludzkiego syfu panującego w tym miejscu!
Ci, którzy mnie znają wiedzą, że jestem ostatnią osobą, którą można by nazwać pedantem, ale na miłość boską...
Po pierwsze, ktoś wpadł na genialny pomysł odziania obsługi w biel. Sam
w sobie pomysł nie jest zły, ale z pewnymi zastrzeżeniami. Kojarzy się z
czystością? ZGODA. Kojarzy się z piekarnią? ZGODA. Jest magicznym
kolorem? NO NIEKONIECZNIE! Nie wystarczy, że na biało, wskazane by
jeszcze było, aby ten biały nie wyglądał jakby ktoś nim szorował bruk
przed restauracją. A może tylko mnie to nieco przeszkadza?
Po drugie. Wydaje wam się, że uniformy przerażają? To tylko wierzchołek góry lodowej. Sterty brudnych naczyń leżące na ladzie, stare rachunki, nowe dania - szczerze mówiąc to bałam się tej lady dotknąć w obawie zarażenia... czymś. Nowa mutacja grypy? Grypa bułowa? (Gdyby kiedyś wybuchła taka epidemia, to pamiętajcie nazwa jest znakiem zastrzeżonym :))
Po trzecie. Pootwierane słoiki z dodatkami (dżemy, czekolady i inne takie) z wetkniętą w nie łyżeczką stoją na taborecie... pod blatem z leżącymi menu... na wysokości kolan Pana, który to menu podaje... przy samym wejściu. Bleh! W domu bym gościom nie podała czegoś, co nie wiadomo ile leżało otwarte, a tu jeszcze każą mi płacić.
Czytałam ostatnio artykuł dot. m.in. Charlotte. Artykuł próbował udowodnić, że modne nowe miejsca w Warszawie to nie "przybytki rozpusty", ale miejsca aktywności kulturalnej. No, cóż... W to pierwsze nie wątpię - w takim syfie nawet Don Juanowi odejdzie ochota, to drugie... Najwidoczniej dzisiejsza kultura rodzi się w brudzie.
KIEPSKO CHARLOTTE, KIEPSKO!
Po drugie. Wydaje wam się, że uniformy przerażają? To tylko wierzchołek góry lodowej. Sterty brudnych naczyń leżące na ladzie, stare rachunki, nowe dania - szczerze mówiąc to bałam się tej lady dotknąć w obawie zarażenia... czymś. Nowa mutacja grypy? Grypa bułowa? (Gdyby kiedyś wybuchła taka epidemia, to pamiętajcie nazwa jest znakiem zastrzeżonym :))
Po trzecie. Pootwierane słoiki z dodatkami (dżemy, czekolady i inne takie) z wetkniętą w nie łyżeczką stoją na taborecie... pod blatem z leżącymi menu... na wysokości kolan Pana, który to menu podaje... przy samym wejściu. Bleh! W domu bym gościom nie podała czegoś, co nie wiadomo ile leżało otwarte, a tu jeszcze każą mi płacić.
Czytałam ostatnio artykuł dot. m.in. Charlotte. Artykuł próbował udowodnić, że modne nowe miejsca w Warszawie to nie "przybytki rozpusty", ale miejsca aktywności kulturalnej. No, cóż... W to pierwsze nie wątpię - w takim syfie nawet Don Juanowi odejdzie ochota, to drugie... Najwidoczniej dzisiejsza kultura rodzi się w brudzie.
KIEPSKO CHARLOTTE, KIEPSKO!